Ask Facebook Twitter Youtube

How I Met My Idols?: Monachium - wspomnienia Vicky.

UWAGA! CZYTANIE TEGO POSTA GROZI PÓŁGODZINNYM ODERWANIEM SIĘ OD RZECZYWISTOŚCI, PŁACZEM I JESZCZE WIĘKSZĄ MIŁOŚCIĄ DO 5 SECONDS OF SUMMER. CZYTASZ NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ.

Jest to opis mojego całego dnia na koncercie w Monachium, 17.05.2015r. Na różowo - soundcheck, na fioletowo - koncert. Cała reszta to moje przygotowania, odczucia, wydarzenia osobiste.
Wszystkie zdjęcia, filmiki, a także tekst są własnością CalumHoodPoland. Kopiowanie = kradzież.

Zatrzaskuję drzwi od samochodu, wkładam słuchawki na uszy. Jest 6 rano. Do spotkania z 5sos zostało kilka godzin i mniej więcej 650 km drogi. Wiem, że już nie zasnę. Z każdą minutą czuję napięcie i nawet zgubiona droga nie popsuje mi humoru.
O 12 gubimy się znowu - pod samą Olympiahalle, czyli w miejscu, gdzie mają grać. Oczyma wyobraźni widzę długą na kilkaset metrów kolejkę do, rozpoczynającego się koło 15, soundchecka.
Wyobraźnia tym razem mnie nie okłamała. Z parkingu biegnę przez ogromny ośrodek, jakim jest Olympiapark (wierzcie lub nie, ale na terenie parku jest jezioro, stadion, wieża obserwacyjna, hala basenowa, sportowe centrum "handlowe" i hala eventowa), obiegam kilka razy halę, szukając wejścia Północnego. Tamtędy mamy wchodzić: ja, Marie (koleżanka poznana przez twittera kilka dni przed koncertem) i jak się okazuje, grubo ponad setka innych wrzeszczących nastolatek. Wszystkie wyglądają tak samo - koszula w kratę zawiązana na biodrach, podarte czarne rurki, luźny T-shirt z napisem "Idiot" (lub taki, który wygląda jak druga skóra za bardzo odsłaniając brzuch) i kolorowe włosy. Nie wierzyłam, że będzie ich aż tyle już tak wcześnie...
Podchodzi do nas dziewczyna przebrana za banana (takie oczywiste) i pisze numerek 155 na mojej ręce. 
Zbiera się coraz większa grupa. Każdy zajmuje się sobą. Kilka razy zdążę ponownie przebiec ośrodek, zgubić siebie, zgubić rodziców, zgubić zasięg, zapomnieć telefonu, zapomnieć picia. W trakcie czekania robimy również na szybko kartkę z napisem "Cal! I need you on my prom!" i nazwą twittera (świnia, nie pojawił się na studniówce...). Odnajduję natomiast kolejną koleżankę poznaną wcześniej na twitterze.
Wchodzimy. Podchodzimy do a la biurka, dajemy bilet, ustawiamy się w grupkę, którą ochroniarz wprowadza za magiczne drzwi, za którymi spełniają się marzenia. W moim przypadku to zbyt proste, żeby mogło być prawdziwe. "Nie masz wszystkich danych osoby, od której odkupywałaś bilet, nie mamy potwierdzenia, więc nie możemy cię wpuścić. Przykro nam. Jeśli zostanie jakiś bilet, to może uda ci się wejść". Koniec. Następny.
Tyle z mojego kncertu. Goodbye mężu i przyjaciele męża.
Piętnaście minut stania i kompletnego ryczenia (płakaniem bym tego nie nazwała. Nawet osiemnastolatkom wypada w takiej sytuacji), interwencja mamy-drapieżnika... ostatecznie dostaję przepustkę i wchodzę.
Za TYMI drzwiami czuję się, jakbym przeszła do Narni. Powoli dociera do mnie to, co się dzieje.
Ciągle ktoś krzyczy, oczywiście po niemiecku, którego ja ni w ząb. Na szczęście modlitwy zostają wysłuchane i wokół mnie jest mnóstwo dziewczyn chętnych do przetłumaczenia słów, dziwnie skwaszonych panów, na normalny język. Idziemy wężykiem na widownię (okej, kto idzie wężykiem, ten idzie wężykiem, a Polak po swojemu). Siadamy na krzesłach po kolei. Zaznajamiam się z kolejnymi dwoma dziewczynami, dla których jest to drugi koncert na tej trasie (mają jeszcze przed sobą dwa). Po raz kolejny ktoś ostrzega nas o zakazie nagrywania i konsekwencjach nieposłuszeństwa.

Nagle wchodzą oni. Tacy normalni, bez fajerwerków, bez oddzielającej ich od nas szyby. Chłopcy - w wyciągniętych koszulkach, z zaspanymi oczami, kubkiem herbaty, w czapkach z daszkiem, ale także wielką radością, optymizmem. "Guten Tag Munich!", krzyczy Luke. Nie mogę oderwać wzroku, szczególnie od Caluma (przepraszam!). Grają Beside You. Wszyscy zachowują się, jakby nic wielkiego się nie działo - ale czy na pewno?! Wyciągam w górę swoją kartkę z wiadomością o studniówce i obiecuję sobie nie chować jej do końca soundchecka (nie wiesz, na co się piszesz, dziewczyno). Ich głosy są idealne. Nie starają się specjalnie, oni po prostu mają talent. Po piosence wszyscy siadają - my na krzesłach, oni - na skraju sceny i z wielgachnym bananem na buziach. Zaczyna się wojna umysłów, ponieważ ochroniarka podchodzi z mikrofonem do osób, które się zgłaszają do zadania pytania. Powtórzę - dziewczyny zachowywały się nad wyraz spokojnie i kulturalnie. Po kilku chwilach tylko ja i jedna dziewczyna z przodu trzymamy kartki w wyciągniętych rękach (high five, siostro!). Cały soundcheck (pytania) opisywałam już dla 5 Seconds of Summer Poland, ale wkleję go tu ponownie: 

1. Przyjedziecie/będziecie mieć jakiś koncert w Austrii?
M: Nie, teraz niestety nie.
2. Czy jest jakakolwiek rzecz, którą chcieliście mieć, a nigdy nie dostaliście (chodziło, że chyba w dzieciństwie)?
M: O taaaak, jest mnóstwo takich rzeczy!
C: Kiedyś, na przykład, były takie rowerki, co się pedałowało (pokazuje). Chciałem taki zielony i nie dostałem...
Fanki: Awwwwww
(Luke coś też powiedział, ale ,zabijcie mnie, zapomniałam)
3. Czy wiecie co znaczy po niemiecku "mówić biegle po francusku"? (z Good Girls - "She can speak French, I think she's fluent")
(chłopcy patrzą po sobie zmieszani)
M: Nie... a to coś oznacza? Powiesz nam?
F: Po niemiecku to znaczy "blowjob"
(fanki krzyczą, a chłopcy zaczynają się śmiać)
M: Chcieliśmy zaśpiewać dzisiaj "She can speak German", ale chyba jednak nie, to jest fajniejsze, "she can speak French - she can speak blowjob".
(chłopcy znowu się śmieją)
4. F: Cz-cz-cz-cześć (zestresowana fanka)
A: Cześć! Ty byłaś wczoraj w Berlinie, nie?
F: Jejku, pamiętacie!!!!
(fanki krzyczą i klaszczą)
M: Wiesz, co mnie zastanawia? Że widzisz nas drugi raz i nadal jesteś tak podjarana. Dziwnie! (mówił to żartobliwie, nie było czuć w żadnym wypadku zośliwości)
F: Kto napisał i co było inspiracją do napisania nowej piosenki?
M: Chodzi o "Permanent vacation"? Napisał to XXXXX Green (nie pamiętam imienia, Ben, Bert [?]).
C/L: Inspiracją był bunt, szaleństwo młodości itd (coś w tym stylu)
5. F: Jaki był wasz ostatni sen?
M: Jejku, nie wiem teraz.
C: Ja wam opowiem mój! Byłem w domu w Australii, miałem wolny dzień, wstałem (... tutaj coś dalej opowiada, moja pamięć znów zawiodła ...) i w tym pokoju była mała dziewczynka, która była duchem. Stała tam. Miała na imię Kitty.
M/A: Duch - Kitty.
C: No i w sumie to tyle.
L: Ja chyba nie miałem żadnego snu, nic nie pamiętam.
M: Ashton?
A: Nie.
(fanka usiadła)
M: Czekaj, jak masz na imię?!
F: (mówi swoje imię, jakieś na "F", takie dziwne, trudne, nie-niemieckie) FXXXX, możesz powtórzyć?
(chłopcy próbują powtórzyć)
6. F: Cześć, przede wszystkim - Calum, Twój tyłek jest sexy!
(Niemki się śmieją, chłopcy się uśmiechali, a Calum wyglądał na zakłopotanego, jakoś go to nie śmieszyło)
M: Haha, (klepnął Cala w ramię) you see. (zwraca się do dziewczyny) Czy to było Twoje pytanie?
F: Tak. Nie, nie. (?!) Gdybyście mieli spędzić jeden tydzień w Niemczech, co byście zrobili?
M: Pewnie dotknąłbym tyłka Caluma.
L: Chodziłbym i jadł Schnitzel, i pił piwo.
7. Czy macie zamiar (chcielibyście) przyjechać na Oktoberfest?
A: My mamy Oktoberfest trzy razy w tygodniu.
(Luke się zaczął cieszyć) Yeah, yeah.
8. Czy zastanawialiście się kiedyś który z was jest najbardziej lubiany?
M: Ogólnie to cieszymy się i jesteśmy zdziwieni, że ktoś nas lubi, to miłe. Nigdy chyba nie zastanawiamy się nad tym. Ale co by nie mówić, to Lukas-boy jest najbbardziej uwielbiany.
(Luke znowu się cieszy, chłopcy patrzą na niego z potwierdzającą miną)
9. Jaki jest wasz ulubiony bohater?
M: Ja bym chyba postawił na XXX (no i tutaj mam problem, bo za Chiny nie mogę sobie przypomnieć. Wiem tylko, że nie był to ani Superman ani Batman - nikt z takich bardzo znanych. Mógł to być: Green Lantern, Green Arrow albo Silver Surfer)
C: Nie wiem... ale chyba Hulk. Tak, tak, Hulk.
L: XXXXX (ten sam superbohater, co Michael)
A: Batman.
M: Wiecie co jest moją najlepszą częścią trasy/koncertów? To, że możemy tutaj sobie z wami siedzieć i rozmawiać, odpowiadać na pytania, to jest super!



Podczas soundchecka, kiedy któryś z chłopców odpowiadał na pytanie, Calum jeździł wzrokiem po całej sali. Nagle zatrzymał się mniej więcej w miejscu, gdzie siedziałam, widać było, jakby coś czytał, potem na ułamek sekundy uśmiechnął się i powędrował dalej wzrokiem. Za mną nie było nikogo z czymkolwiek do czytania, a druga dziewczyna z plakatem była po drugiej stronie i trochę bliżej. Dlatego wmawiam sobie, że zauważył moją wiadomość.
Nevermind. Ashton i Michael mówili bardzo dużo, odpowiadali praktycznie na każde pytanie. Wszyscy śmiali się bardzo dużo, żartowali sobie i nabijali jeden z drugiego. Soundcheck wyglądał jak rozmowa kumpli w domu, a nie czterek artystów odpowiadających na pytania wielbiących ich nastolatek. Tykali się, kładli na scenę, kopali - dzieciaki. Na koniec wstali i zaśpiewali "Heartache on a big screen", a ja zaczęłam rozumieć, że to już prawie koniec...
Michael pożegnał się słowami: "See you guys, bawcie się dobrze, widzimy się potem!". 




Czyli to jednak nie koniec! Przecież jeszcze koncert!
Zdesperowana podbiegam do ochroniarki i błagam ją, żeby przekazała ode mnie słodycze dla 5sos. Mówi, że nie mają pozwolenia im nic dawać. Potem miesza się i twierdzi, że nie można się im z nimi widzieć. Potem, że nie wie, gdzie ma ich szukać. W końcu, kiedy widzi, że nie daję za wygraną, macha na mnie ręką i każe iść do grupy, która stoi daleko i właśnie rozdziela się na sektory. 

Z dziewczynami biegniemy do "sosowego" sklepiku. Czy tylko ja nie wydam w nim ponad 50 euro?! Ostatecznie decyduję się na duże zdjęcia z każdym z członków zespołu. Kupujemy też wodę, "obiad" (jeżeli migdałową kulkę można nazwać obiadem... bo oprócz tego i pizzy nie dostanie się nic) i siadamy na ziemi. W dole słyszymy, że próbę ma Hey Violet. Nie przepadam za zespołem, więc żadna z nas nawet się nie ruszy.




W trakcie czekania na koncert na trybunach, poznaję kilka nowych osób, ale żadna z Niemek nie trzęsie się z podniecenia, jak ja. Jako że jest jeszcze chwila czasu, podchodzę do (tej samej cudownej ♥) ochroniarki, żeby znowu ją pomęczyć. Wtedy woła inną kobietę, która mówi, że porozmawia z jakimśtam dyrektorem czy managerem, żebym na niego poczekała, bo ona sama nic zrobić nie może. Wracam na miejsce. Za jakiś czas przychodzi Pan Ważny. Sympatyczny dziadziuś jest kolejnym, który nakazuje czekać, gdy przedstawiam mu prośbę o doręczenie słodkości dla naszych kochanych gwiazd, lecz po krótkiej rozmowie z agentami chłopców, wraca i zabiera moją "paczuszkę", mówiąc, że przekażą wszystkie prezenty agentom, a to się dopiero dalej okaże, czy 5sos je dostanie, jako że managerowie muszą wszystko sprawdzić. Lepsze to, niż nic.
Ostatecznie na scenę o 18:50 wchodzi Hey Violet. Atmosfera jest w miarę, ale nie wstaje wiele osób, żeby potańczyć. Jest trochę sztucznie. Najlepszą zabawę ma cała hala, kiedy zaczynają śpiewać cover "Blank Space" Taylor Swift. Skończyli koło 19:20 i znów zaczęło się oczekiwanie na atrakcję wieczoru, która pojawiła się przed godziną 20:00.



Idealne wejście z przytupem i, jak to mają w tradycji, z niespodzianką - było odliczanie, po którym i tak nie wyszli (bo po co, skoro można nagle nie-wiadomo-skąd-i-kiedy wyskoczyć!).
Pisk jest niewyobrażalny. Czuję, że gardło się buntuje, a jeśli tyle decybeli utrzyma się dłużej, to ogłuchnę (Leila miała rację biorąc zatyczki do uszu). Na szczęście musimy się uciszyć, żeby słyszeć muzykę.


Byłam w pierwszym rzędzie na bocznych trybunach po stronie Michaela. 
Sztywna atmosfera po Hey Violet rozluźnia się, wszyscy zapominają o zmęczeniu, o niezadowoleniu i tańczą, skaczą, bawią się jak nigdy.
Ciągle nagrywam, wymieniam tylko telefony (dwa - jeden z wyczerpaną baterią i miejscem, drugi bez miejsca i z pełną baterią... złośliwość rzeczy martwych). Nie siadamy nawet na chwilę.
Zachwycam się energią, którą Ashton, Calum, Luke i Michael emanują na scenie. Biegają z jednego końca, na drugi, bawią się wokalem i grą na instrumentach, dobrze wiedzą ile czasu dać nam na piszczenie, a ile zająć rozmową. Wiedzą też dobrze, co i w jakim momencie powiedzieć (nagle Calum wyskakuje z tekstem: "Popatrzcie na siebie! No przecież jesteście cholernie cudowni!" i jak tu nie mdleć...). Tworzą klimat migającymi światłami przy Rejects, przyciszonymi mikrofonami przy początku Long Way Home albo Wrapped Around Your Finger. Na Amnesii wszyscy płaczą, podnoszą w górę kartki europejskiej akcji. Nasze słowo: "love". Każda osoba, jak jedna wyciąga latarkę i dodaje trochę jasności na przyciemnioną publikę. Zespołowi bardzo zależy, żeby wspomnienia były jak najlepsze i aby nie było ani jednej stojącej osoby. Śpiewamy "Happy Birthday" jednej osobie z ich ekipy, kiedy zostaje zaproszona na scenę, jest moment na wymianę gitar, jest też moment na poczytanie plakatów (wyświetlone na telebimie), tradycyjnie - żarty.



Na koniec również jest niespodzianka. W momencie, kiedy wydaje ci się, że koncert się skończył, i kiedy biegniesz, żeby być pierwszą na zewnątrz, aby zrobić sobie z nimi zdjęcie... oni nagle wchodzą na scenę! I nie, nie śpiewają jednej, a kolejne 4 piosenki, między innymi Pizza! Także w sumie 3 piosenki spędziłam na górnych trybunach, żeby w razie czego szybko wybiec (a na schodach stać nie można było -,-). Jak zeszłam na swoje pierwotne miejsce, oni dograli do końca What I like about you i... zakończyli koncert. Ale jaki to był koniec! Te ostatnie piosenki to wulkan energii, piękno muzyki 5 seconds of summer w czystej postaci! Bomba, mieszanka wybuchowa! Wszystko w jednym! Wersja WILAY była dłuższa instrumentalnie, abyśmy mogli się jeszcze wyszaleć, jeszcze poczuć perkusję, gitary i bas w swoich uszach, poruszać całym ciałem, intensywniej niż na dyskotece na Ibizie. Show skończyło się przed 22:00.



Nie tylko ja miałam plan złapania zespołu wchodzącego do autobusu. Byłam na straconej pozycji, kiedy zgubiłam drogę (blondynką się trzeba urodzić). Ostatecznie nie można było przepchać się od żadnej strony. Zaraz dostałam telefon od rodziców, że chyba bus sosów stoi gdzieś indziej. Jakieś 10 minut przeciskania się, mieszanych uczuć, natłoku emocji, zimna (noc, a ja w koronkowej bluzce i szortach jak majtki), dudniącego jeszcze serca, pląsach przed oczami i tej niepewności czy jest sens stać i czekać (albo właśnie pewności - że chłopcy nie są głupi i nie wyjdą głównym wyjściem, tylko jakimś pewnie sekretnym, które doprowadzi ich do podstawionego autobusu), postanowiłam nakazać swoim nogom biec w drugą stronę. Było to wbrew sobie, jako że nigdy nie odpuszczam (po koncercie Stromae przechodziłam przez ogrodzenia i czekałam dłuuuugo pod jego "sekretnym" wyjściem ze sceny), dlatego biegłam, biegłam, szybciej, szybciej. To było jak gra z omijaniem przeszkód (czyt. ludzi idących w dwie strony), a ja nadal biegłam, nie zatrzymując się ani na chwilkę, aż w końcu dobiegłam do swojego samochodu. 
Miałam rację - żadna ze stojących dziewczyn nie widziała potem zespołu, który szybko i sekretnie wyjechał z Monachium, tak jak ja - nie oglądając się za siebie. Pozostawiając (po) sobie tylko najpiękniejsze wspomnienia.
 










2 | add comment

  1. Zardroszę, ja też chcę jechać na ich koncert.....

    OdpowiedzUsuń
  2. Zardroszę, ja też chcę jechać na ich koncert.....

    OdpowiedzUsuń

Szablon wykonała Zaula dla Calum Hood Poland